Czarne chmury nad miastem

Dzisiaj to mógłbym napisać „Raport z oblężonego miasta”. Pogoda była fatalna do takiego stopnia, że śnieg padający rano zniechęcił mnie do treningu. Kilkakrotnie podczas porannych treningów miałem okazję przekonać się jak jest zimno i wolałem nie ryzykować przeziębienia. Tym bardziej, że wielkimi krokami zbliża się pierwszy start w tym roku. Trening zaplanowałem po pracy, z pełną świadomością, że będzie krótszy niż zaplanowane 120 minut. I tak się stało. Pomimo strasznej i bardzo zmiennej pogody (na zmianę deszcz, śnieg, słońce, znowu deszcz ale już przy asyście bardzo mocnego wiatru) pojechałem na trening szosowy w tlenie – T. Miało być lekko, ale naprawde nie było to możliwe. Najpierw jechałem pod silny wiatr co kosztowało mnie sporo sił. Potem zaczął padać deszcz ze śniegiem i w trzy minuty byłem cały zmoknięty. Wokół zrobiło się ciemno, a przez szybki okularów widziałem czarne chmury nadciągające naprzeciw. Na całe szczeście muzyka z ipoda grała głośno więc pomyślałem, że jest w sam raz i dam radę. Taki trening mentalny w trudnych warunkach pogodowych. Nikogo na znajomej wszystkim trasie, pustki. Tętno ucieka, siła kadencji coraz większa, wieje, ale jadę. Miało być do 141 uderzeń na minute, ale już dawno jest 152. No nic, jadę dalej i pamiętam słowa trenera, że tętno to tylko odniesienie wskaźnika intensywności treningu. Więcej powiedziałby Power Tap, ale z powodów finansowych o tym mogę pomyśleć za rok. W ok. 15 minut dojechałem do końca pętli. To o pięć więcej niż standardowo. No cóż, mówi się trudno. Z wiatrem nie wygrasz. Nic nie piję bo i tak jest na to za zimno. Czuje jak powoli zaczyna mi być zimno i chcę już wracać bo to nie ma sensu. Wokół robi się jeszcze bardziej mgliście i ciemno niż wcześniej. To zasługa gęstniejących chmur. Jadę z powrotem, a wiatr wieje w plecy, więc mam około 5-7 km/h zapasu. Nagle chmury się przeżedzają, więc robi się jaśniej. Kątem oka dostrzegam autobus na trasie równoległej do ścieżki rowerowej. Jakoś wolniej jedzie, albo ja nabrałem prędkości. Myślę, sobie – atakuję i daje z buta. Łatwo rozpędzam się do ponad 40 km/h i powoli widzę jak najpierw zrównuje się z autobusem, aby po chwili go wyprzedzić. Serce pracuje spokojnie, tętno wskazuje 170, ale jakoś nic mi nie jest. Mimo fatalnych warunków do treningu, jestem z siebie zadowolony. Trzymając się tętna wracam do domu. Jeszcze tylko jeden podjazd i jestem na Kabatach. I tutaj kolejna niespodzianka. Po wyjechaniu na szczyt widzę, że coś małego biegnie po lewej stronie. No nie, to znowu ten pies co mnie zaatakował ostatnio. Daje z buta i krzyczę, żeby uciekał. No i chyba zwiał. W domu moja żona to dobrze podsumowała. Jak był mały pewnie biegał za samochodami. Teraz już jest stary więc biega za rowerami, bo te jednak wolniej przyśpieszają. To chyba przytyk do mnie, że powinienem szybciej jeździć.

Dodaj komentarz

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.

Up ↑